Trochę lata - bo bryndzowe haluszki kojarzą mi się z jeziorem Oravskim. Trochę jesieni, bo danie ewidentnie na zimniejsze dni. Trochę wspomnień, bo jadło się w różnych ciekawych konfiguracjach.
Przepisów jest dużo, każdy inny, a jednak taki sam. Starte ziemniaki, mąka, jajo, bryndza. Kiedy robiłam je dziś, byłam pewna, że nie wyjdą. Ciasto konsystencji nie ciekawej, lejącej takiej fe, kolor wybitnie nie twarzowy. Kładłam je łyżką na wrzątku. Pływało tak to to po dnie. Wypłynęło. Odcedziłam. Wymieszałam z serem. Dobre! Ale wygląd dalej nie restauracyjny.
Mam dobre źródło bryndzy. Na targu jedna babcinka, w tygodniu - Wokulski (info dla mieszkańców Bielska). Nigdy jeszcze się nie zawiodłam, co z innymi źródłami bywało dość częste.
Skwarki dla mnie, bo mimo że mięsa unikam (dobra, po ostatnich wpisach tego nie widać, ale to nie moja wina, tylko babci i anemii!), to bryndzowych haluszków, bez skwarków sobie nie wyobrażam!
A teraz pora na przepis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz